wtorek, 19 czerwca 2012

Last day


To już ostatni dzień, to znaczy ja bardzo bym tak chciał i robię wszystko aby tak było. Jednak wszystko jest przeciwko mnie - czyli ludzie i sprzęt. Arab mający za zadanie zarządzanie tym projektem ma generalnie wszystko w poważaniu poza tym, że chciałby wystawić fakturę i wypełnić plan sprzedaży na obecne pół roku. Problem w tym, że software nie za bardzo chce współpracować z innym softwarem i generalnie wszystko się pieprzy jak króliki na wiosnę bo ta wersja nie jest wspierana pomimo, że ktoś obiecał, że będzie a tamto nie działa tak ktoś inny znów informował. Po prostu "informatyczne bagno". Dzień zaczął się dosyć wcześnie - to znaczy w sumie nie wiadomo jak się zaczął bo zbudził mnie o trzeciej w nocy śpiew z nieopodal położonego meczetu. A żeby ich pokręciło ale jak już się obudziłem to naszedł mnie pomysł. Włączyłem lapcia i wdrożyłem, chociaż walka była wyrównana. Najpierw z wifi, później z VPN a na końcu z routingiem i nędznym transferem. O piątej trzydzieści zrobiłem i zaległem do dziewiątej. Później budzę się a tu nie ma słońca! Normalnie nie ma słońca - przez to temperatura spadła do jakichś 42 stopni i było całkiem znośnie. W pewnym momencie zerwał się wiatr i myślę sobie "chluśnie!" i wyrwało mi się "itsgonnarainmeeeen" - "4 U kidding? There is no rain here" - usłyszałem. No i deszczu nie było. Podobno zamiast deszczu mają tu burze piaskowe ale nie miałem okazji doświadczyć.
Psim swędem, w stylu "o tam! ptaszek" i w tym czasie restart systemu udało się przebrnąć przez testy i nie czekając na podziękowania oddaliłem się z firmy szybkim krokiem. Nie ma co kusić losu bo następnych kilka dni doprowadzi mnie tu do choroby psychicznej. Tym bardziej, że żadnych ikarusów nie udało mi się zaobserwować i dalej nie wiem nawet gdzie ich szukać. Misja wykonana i nie ma co przeciągać sprawy - mimo, że gdybym bardzo chciał mógłbym tu bąki zbijać do soboty.
W hotelu zamówiłem sobie transfer do lotniska - wliczony w cenę hotelu i znów mnie przewieźli tym autkiem co nie słychać w nim silnika. Bez sensu - ja jednak bym wolał ryczącą rabę wiadomo w jakiej konfiguracji.
Jaki ten kraj jest uroczy. Na lotnisku przeszedłem trzy kontrole przez bramki ale i tak bez problemu wniosłem na pokład 2 litrową koka kolę - pomimo, że w UE jest to nie do pomyślenia przy jednej kontroli. Przy kontroli paszportowej pan powiedział "bolanda? - i like your country. Footbal?". Nie wiem czy mu chodziło o stadiony czy naszych orłów ale przez grzeczność uśmiechnąłem się. Przecież nie powiem mu, że to wszystko to pic na wodę i igrzyska dla gawiedzi.

Obudzili mnie i punktualnie o 5:30 wylądowałem we Frankfurcie. Nie wiem co jest ale w dwie strony w samolocie leciała z nami gromada dzieci. Nie zdarzyło mi się to ani na lotach do Chin ani wewnątrz Europy a tutaj przedszkole. Jeden śpi, drugi gra a trzecie drze swojego kapcia. Mimowolnie i dobrowolnie zrzekłem się nawet poduszki dla jednego małego mając na uwadze, że lepiej niech śpi niż mi przeszkadza spać. Egoista pewnie ze mnie pełną gębą ale co tam. Siedzę teraz na lotnisku w Frankfurcie i czekam na lot do Monachium bo na bezpośredni do Wrocławia nie starczyło miejsc. No to to już wszystko w tej części. Ciekawe co będzie w następnej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz